W 2006 r. odwiedził naszą redakcję z przyjaciółmi Argentyńczyk żydowskiego pochodzenia, Artur Draifinger, o polsko brzmiącym imieniu. Przybył do Polski z ważną intencją swojego życia: chciał przejść po śladach swojej wojennej przeszłości. W Częstochowie, w redakcji „Niedzieli”, chciał zasięgnąć informacji o ks. Antonim Marchewce - kapłanie diecezji częstochowskiej, który po wojnie został redaktorem naczelnym „Niedzieli”. Ks. Marchewka bowiem uratował owemu człowiekowi, jako małemu chłopcu, życie. Pan Artur opowiedział nam swój życiorys: jak mieszkał w Warszawie, gdzie była też jego matka i jak w bardzo dramatycznych okolicznościach znalazł się w Częstochowie. Tutaj los zetknął go z ks. Marchewką, który dał mu schronienie w jakimś mieszkaniu w mieście. Przebywał tam przez pewien czas - nie ma orientacji, jak długo to trwało. Pamiętał, że w pobliżu pracowała pewna pani, która jednak niewiele do niego mówiła. Zresztą wszyscy wtedy mówili niewiele, bali się. Owa pani także opiekowała się chłopcem. Kiedy przychodził ksiądz, to pani wychodziła, a jeżeli go nie było, to ona czuwała nad dzieckiem. Jak wynika z opowiadania Pana Artura - mogła to być Zofia Kossak-Szczucka, współpracująca w tym czasie z „Niedzielą”.
Po pewnym czasie ks. Marchewka zawiózł chłopca do Krakowa, do sierocińca. Tam dziecko zamieszkało. Potem wkroczyła Armia Czerwona. Każdego dnia oficer rosyjski brał poszczególne dzieci i dokonywała się adopcja - dzieci przyjmowali Rosjanie, Artur nie chciał być adoptowany. Ciekawa rzecz, ten chłopiec miał ok. 6-7 lat i tak dojrzale stawiał sprawę. Któregoś dnia przyszła do sierocińca jakaś kobieta. Opiekunka zawołała go. Nie chciał przyjść, bo bał się, że go zabiorą. W pewnej chwili owa pani zawołała: Artuś - czyli wypowiedziała jego prawdziwe imię, bo ks. Marchewka nadał mu imię Tadzik. Zaskoczyło go, że ktoś zna jego prawdziwe imię. Gdy przytulił się do nieznajomej kobiety, poczuł zapach rodzinny - była to jego matka.
O dalszych kolejach losu pan Artur opowiadał dalej podczas audycji w studiu radiowym, którą wyemitowaliśmy na falach Radia Fiat. Mówił łamaną polszczyzną, ale jego wypowiedź jest niezwykle ciekawa, jest relacją szlachetnego człowieka, który przyjechał do kraju, żeby przejść śladami swojego trudnego dzieciństwa. Dopóki żyli jego rodzice, w domu w Argentynie postanowiono nie mówić nic o tragicznych czasach holocaustu. Teraz jest to człowiek ok. 70-letni, ale całym sercem chce ocalić od zapomnienia dobro, ukryte w wielu napotkanych ludziach. Razem z przyjaciółmi chciałby napisać książkę o polskich czasach swojego dzieciństwa.
Podziwiałem jego intencje, zapał i ogromną wdzięczność dla Polaków, którzy okazali mu serce. Taką osobą był ks. Antoni Marchewka, mój poprzednik na stanowisku redaktora naczelnego „Niedzieli”. Pan Artur pragnął swymi wspomnieniami zawartymi w książce podziękować wszystkim Polakom, którzy narażali swoje życie i swoich najbliższych, by ocalić życie wielu Żydom, w tym bezbronnym żydowskim dzieciom. To ważne świadectwo wobec świata, który wydaje o nas, o naszej przeszłości wojennej, różne krzywdzące opinie. Nasz gość wspominał też o innych Polakach, których napotykał w swojej sierocej wędrówce, którzy udzielali mu tylko pomocy lub przetrzymywali choćby jeden dzień, bo bali się rozstrzelania, ale nakarmionego i zaopatrzonego na drogę wysyłali dalej. Bogu dzięki, ten człowiek przeżył wojnę.
Z wdzięcznością będziemy wspominać wizytę Pana Artura. Nie tylko dlatego, że odkrywa i u nas mało naświetlaną piękną kartę historii, ale także dlatego, że przybliża postać naszego ziomka, księdza, z którym łączy nas tak wiele, a który od tej strony był nam zupełnie nieznany. Pan Artur był na jego grobie, starał się też odszukać miejsce swego pobytu w Częstochowie.
Widząc, ile emocji kosztują takie wspomnienia życzymy mu zdrowia i siły w doprowadzeniu swoich zamierzeń i planów do końca.
Pomóż w rozwoju naszego portalu