Jej ogromna odwaga i miłość, cięty język oraz zamiłowanie do żartowania i wiara w medycynę alternatywną torują drogę Rolandowi do cudownego życia, które jego matka dla niego wymarzyła.
Bóg nie mógł być wszędzie, więc stworzył Esther.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
WYWIAD Z ROLANDEM PEREZEM, autorem
Film jest adaptacją Pana książki, która została wydana w 2021 roku. Opowiada Pan w niej swoją historię, historię dziecka urodzonego ze stopą końsko-szpotawą, oraz o cudzie, którego dokonała Pańska matka. Skąd pragnienie, żeby opowiedzieć tę historię?
Przed śmiercią mojej matki Esther nigdy nie opowiadałem o mojej niepełnosprawności. Nikt nawet nie podejrzewał u mnie tej wady wrodzonej. Jedyne, co jest widoczne dzisiaj, to to, że jedna noga jest chudsza, a jedna stopa mniejsza od drugiej. Kiedy moja matka zmarła, chciałem opowiedzieć tę historię w hołdzie dla niej oraz dla wszystkich matek, które walczą o swoje dzieci. Chciałem dać im siłę i nadzieję, nie zapominając o niesamowitym poczuciu humoru, które cechowało moją matkę.
Ale miał Pan też inną tajemnicę, która Pana powstrzymywała…
Reklama
Jestem prawnikiem i zdarzyło się, że przypadkiem moją klientką została Sylvie Vartan, zupełnie nieświadoma roli, jaką odegrała w moim życiu. Byłem przerażony, że może uznać, że ustawiłem całą tę sytuację i będzie mnie uważała za Glenn Close z „Fatalnego zauroczenia”! Przed śmiercią moja matka opowiedziała całą historię mojej przyjaciółce Sophie Davant, chociaż zakazałem jej o tym rozmawiać z kimkolwiek. Broniła się: „Prosiłeś, żeby nie mówić Sylvie, a nie Sophie”. Oczywiście Sophie powiedziała o wszystkim Sylvie. Sylvie zawsze uważała, że artyści nie zasługują na podziw publiczności. Sądzę, że moja historia zmieniła sposób, w jaki postrzega swoją profesję.
Pomimo niepełnosprawności miał Pan szczęśliwe dzieciństwo.
Moja matka nigdy nie używała słowa „niepełnosprawny”. Mieszkaliśmy na kolorowym osiedlu w 13. dzielnicy. W wieku pięciu lat wciąż poruszałem się na czworaka i spędzałem popołudnia z matką i sąsiadami. Esther dowodziła małą wioską w naszym budynku. Było jak w filmie Benigniego — życie było piękne, a wszystko wydawało mi się normalne. Miałem cudownych braci i siostry, kochającego i pracowitego ojca. Nikt się nigdy nie skarżył. Moja matka dbała o potrzeby całej szóstki dzieci — była niesamowicie zabawna.
Można odnieść wrażenie, że Pana matka nie żyła w realnym świecie.
Reklama
Esther zawsze zaprzeczała rzeczywistości. Kiedy zdała sobie sprawę, że tradycyjna medycyna nie może mi pomóc, zwróciła się ku modlitwie. Czekała na cud: wytrwale, pewnie i z uporem. Przez cały czas kłócąc się z Bogiem. Miała niezachwianą pewność siebie. Miała sporą nadwagę, ale mówiła wszystkim, że taksówkarze ciągle ją podrywają, bo wygląda jak Claudia Cardinale albo jak Sophia Loren — nigdy w nic nie wątpiła. Układała włosy jak aktorka z „Dynastii”. Mówiła głośniej niż inni, uciszała ich, okłamywała wszystkich dla wyższego dobra — dobra swoich dzieci! I faktycznie udawało jej się zmieniać rzeczywistość. Czasami była zawstydzająca, ale nie można było jej nie podziwiać. Była gotową bohaterką filmową.
Film ukazał się zaledwie trzy lata po książce. To bardzo krótki odstęp czasu.
Czasem wydaje mi się, że moja mama nadal gdzieś tam w górze pociąga za sznurki! Zupełnie bez przekonania przekazałem manuskrypt producentce Sophie Tepper, jeszcze zanim książka ukazała się drukiem, podczas imprezy u naszego wspólnego znajomego. Bardzo spodobała jej się moja historia i zaproponowała, że zakupi do niej prawa. W tym samym czasie Sidonie Dumas (z Gaumont) usłyszała, jak opowiadam o mojej książce w radiu i także się nią zainteresowała. Dokładnie w tym momencie Sophie Tepper zaproponowała jej ten projekt. To był pomyślny układ planet, który pojawił się nagle, jak na zamówienie.
Producenci wybrali kanadyjskiego reżysera Kena Scotta, żeby napisał scenariusz i wyreżyserował film.
Masz na myśli Kena Pereza? On jest przedłużeniem tego cudu. Ken jest wrażliwy i skryty. Jest równocześnie łagodny i zabawny. Wniósł do filmu anglosaski dar do łączenia dramatu i komedii. Bardzo się ze sobą zżyliśmy.
Czy odwiedzał Pan plan filmowy?
Tak, kilkakrotnie. To było magiczne doświadczenie widzieć, jak mieszkanie, gdzie spędziłem dzieciństwo, zostało dokładnie zrekonstruowane. Przekazałem zdjęcia i wytłumaczyłem, jaki był układ pomieszczeń, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Było tam wszystko: niebieskie linoleum, kuchenny zlew, kanapa. To było niesamowite.
Reklama
Jaka była Pana reakcja, kiedy obejrzał Pan film po raz pierwszy?
Założyłem sobie, że będę zdystansowany, żebym mógł sformułować subiektywną opinię. Jednak bardzo szybko górę wzięły emocje. Byłem niesamowicie, ale równocześnie przyjemnie zaskoczony komediowym wydźwiękiem filmu. Wielką przyjemność sprawiło mi oglądanie w roli mnie samego Jonathana Cohena.
Jaki dodatkowy wymiar, którego nie miała książka, ma ten film?
Film pokazuje to, czego ja nie dostrzegałem jako dziecko. Wydawało mi się, że walka matki o syna to naturalna rzecz. Napisałem tę historię jako radosną przypowieść, odę opiewającą życie. Kiedy po raz pierwszy obejrzałem film, zdałem sobie sprawę z nadprzyrodzonego wymiaru walki Esther. Zawsze wydawała mi się niezwyciężona. W rzeczywistości igrała z ogniem. Opieka społeczna mogła mnie zabrać, leczenie mogło nie przynieść efektów. Zrozumiałem, jak blisko było do rozdzielenia mnie i rodziców, do wsadzenie mnie w szyny, do mojej dożywotniej niepełnosprawności. Jednak moja matka była obdarzona bożą iskrą.
Jak Pana zdaniem sportretowała na ekranie Pana matkę Leïla Bekhti?
Reklama
Leïla sprawiła, że zapomniałem o mojej matce. Nie wiem, jak udało jej się to osiągnąć. Fizycznie w ogóle nie są do siebie podobne, ale rozpoznaję w niej energię Esther. Absolutnie akceptuję jej cielesność w tej osobowości. Nie chciałbym niewolniczego naśladownictwa, imitacji. Leïla ukazała ją taką, jak ją odczuwa, i to zadziałało. Przywróciła ją do życia olbrzymią intensywnością. Zagrała ją z ogromną klasą. Jest fenomenalna.
Sylvie Vartan odegrała pewną rolę w Pana leczeniu, a teraz zagrała w filmie samą siebie.
Podczas osiemnastu miesięcy mojego leczenia byłem przykuty do łóżka, przed sobą miałem telewizor i byłem wpatrzony w Sylvie – w jej spojrzenie, jej gesty, jej stroje. Nauczyłem się czytać i pisać z jej piosenek. Sylvie była moim lekarstwem i do dziś jest moim talizmanem. Nie umiem być wobec niej obiektywny. Mógłbym nawet ogłosić, że śpiewa lepiej niż Maria Callas. Cieszy mnie jej radość i jestem dumny z jej sukcesów. Odczuwam wobec niej ogromną czułość. Dla niej mógłbym wziąć udział w pojedynku. Cała moja rodzina zna wszystkie jej piosenki na pamięć. Moja ulubiona piosenka to Non, je ne suis pas la même (Nie, nie jestem taka sama). Ja nie jestem taki sam dzięki niej.
