Dom zostawili pięć tysięcy kilometrów stąd, w kazachskim miasteczku
Czkałowo. Za oknem rozciągał się step - jak okiem sięgnąć. Latem,
kiedy zakwitły kwiaty - krajobraz wyglądał bajecznie. - Dlaczego
stąd uciekacie, macie piękny dom - pytali zdziwieni dziennikarze
i przewoźnicy darów z Polski. - Zostańcie na tydzień to zrozumiecie
- odpowiadała Żenia.
Od trzech miesięcy sześcioosobowa rodzina Malawskich,
repatriantów ze Wschodu, mieszka na warszawskim Targówku.
- W 1936 r. mój ojciec wraz z innymi Polakami wywieziony
został z obwodu żytomierskiego na Ukrainie do Kazachstanu - opowiada
Żenia. Ludzie umierali i z powodu mrozu i z głodu. Zimy były bardzo
ciężkie. Temperatura spadała minus 40oC. Polakom zabroniono posługiwać
się językiem polskim, o polskich książkach nie mogło być mowy. Ojciec
kochał swoją kulturę i to nam starał się przekazywać. Nie nauczył
nas języka, ale pamiętam, że w domu modliliśmy się w języku polskim.
Ojciec nigdy nie wrócił na Ukrainę. Ja wyjechałam do
Żytomierza, aby uczyć się w szkole średniej. Tam poznałam mojego
męża Saszę. Łączyło nas wspólne pochodzenie i przeszłość. Jego rodzina
również przeżyła zsyłkę do Kazachstanu. Przed dziewięcioma laty z
mężem i trójką dzieci przyjechaliśmy do Czkałowa w Kazachstanie.
Było to kilka lat po wybuchu elektrowni jądrowej w Czernobylu, zaczęły
występować wśród ludzi zachorowania. To był powód naszego wyjazdu.
Tata zmarł rok po naszym powrocie. O przyjeździe do Polski mógł tylko
pomarzyć. Wtedy nie było takich możliwości. Z Kazachstanu wracali
do swojej ojczyzny tylko Niemcy. Myśmy wiedzieli, że Polska jest
zbyt biedna, aby mogła nas zabrać - opowiada Żenia.
Kiedy zaproponowano Malawskim w 1998 r. przyjazd na stałe
do Polski, nie zastanawiali się ani chwili. Zaproszenie dla jednej
rodziny przysłała gmina Targówek. Dokumenty prawie dwa lata rozpatrywane
były w polskim MSWiA. Trzeba było sprawdzić czy rodzina kwalifikuje
się do otrzymania statusu repatriantów. Czekali cierpliwie.
Żenia zagniatała codziennie w dzieży chlebowe ciasto
z 50 kilogramów mąki. Ręce bolały od pracy. Mąż Sasza dostarczał
mąkę, palił w piecu. Sto bochenków chleba trafiało do pobliskiego
sklepu. Trzeba było utrzymać rodzinę. W domu trójka dzieci i mama
Żeni. Jedynym stałym dochodem była emerytura babci Zofii. Trzy i
pół tysiąca tienied. Starczało na niewiele. Bochenek chleba kosztował
25 tienied, kilogram cukru trzy razy tyle. Kołchoz nie wypłacił Saszy
zaległych pensji od 1997 r. W podobnej sytuacji było wielu mężczyzn.
Przed dwoma laty mówiło się, że w Czkałowie mieszka 8
tysięcy osób. Dziś 6 tysięcy. Zamknięto kołchoz, kinoteatr, fabryki...
Na pracę żadnych szans. W sklepie dużo, w kieszeni mało, albo i nic.
Niektórzy sprzedawali to, co było w domu. Inni próbowali utrzymywać
się z małej uprawy w przydomowym ogródku lub coś hodować.
Reklama
Jacy wy Polacy
- Często słyszę: "Jacy wy Polacy, kiedy po polsku nie mówicie"
- żali się Żenia. - Odpowiadam wtedy, że najważniejsze jest to, co
ma się w sercu. - Dużo Polaków, którzy wyjechali do Ameryki podkreśla
kim są. A przecież oni pojechali tam na lepsze. Naszych dziadków
wywożono siłą i zabroniono pod karą mówić po polsku - tłumaczy.
Najlepiej językiem polskim posługuje się najmłodsze dziecko
państwa Malawskich, dziś czwartoklasista - Wołodia. Przez 4 lata
chłopiec uczył się w Czkałowie w klasie, gdzie były lekcje polskiego.
W piątym roku eksperymentalne nauczanie zlikwidowano. Chętni mogli
kontynuować naukę odpłatnie u jedynej w sześciotysięcznym mieście
nauczycielki. W szkole dzieciom pozostawiono do wyboru inne języki:
rosyjski, angielski, niemiecki. Obowiązkowo nauczano kazachskiego.
- W szkole chcą doprowadzić do tego, aby wszyscy mówili
po kazachsku - mówi Żenia. Z początkiem nowego roku szkolnego szkołę
podzielono na dwie części: w jednej dzieci kazachskie, w drugiej
polskie. Dyskryminacja zaczyna się już w szkole, a potem przenosi
się dalej. - Pracującemu Polakowi mówią przy popełnianiu błędów w
pracy - jedź do swoich, niech tam cię przyjmą. Polakom nie żyje się
tutaj łatwo. Aby wyzbyć się problemów trzeba zapomnieć o swojej kulturze
- żali się Żenia. Wszystko jest w rękach miejscowych Kazachów: policja,
administracja.
Opuszczane przez wyjeżdżających Polaków czy Niemców domy
zajmują Kazachowie. Nie chcą za nie płacić, wiedzą, że rodzina wyjedzie
i domu ze sobą nie zabierze. Nieco inaczej było u Malawskich. W domu
został brat Żeni z żoną i dziećmi.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Moskwa, Żytomiersk, Warszawa
Podróż do Polski trwała 5 dni. Jechali pociągiem przez Moskwę,
Żytomiersk. Zabrali tyle ile mogli unieść w ręku. Cały dobytek musiał
ograniczyć się do dwóch dużych toreb. Przedstawiciele gminy przyjęli
ich bardzo serdecznie. Żenia pokazuje pierwsze zdjęcia z nowego mieszkania,
gdzie stoi z pękiem róż w kuchni. Pierwszą noc trzeba było jeszcze
spędzić w hotelu, zanim w domu znalazły się meble. Gmina zadbała
o wszystko. Wyposażyła w pełni całe M-4.
Malawskim zmienił się nie tylko krajobraz za oknem, ale
cała rzeczywistość. Zofia, mama Żeni, babcia Aleksa, Iriny i Wołodii
prasuje bieliznę. Nie trzeba się spieszyć. Prądu nikt nie wyłączy.
Czasem odruchowo patrzę na zegarek - mówi Żenia - i mówię do mojego
męża "Sasza, sprawdź, czy jest woda". Ale już w drodze do łazienki
przypominamy sobie, że już nie jesteśmy w Czkałowie. Tam nie była
potrzebna była lodówka. Prąd dopływał przez 2-3 godziny dziennie.
Największym problemem jest dla nas język - mówi Żenia.
Po prawie 3 miesiącach od przyjazdu mówi łamanym polskim przeplatanym
rosyjskim. Sasza po polsku mówi niewiele. - Początkowo staraliśmy
się zakupy robić w sklepach, gdzie nie trzeba było rozmawiać - wspomina
Żenia. Kiedy jednak okazało się, że ceny tych samych produktów potrafią
być zróżnicowane, zwyciężyła zasada - chodzimy tam, gdzie taniej.
Obydwoje czekają na wyznaczony przez gminę termin kursu
nauki języka polskiego. Na zaaklimatyzowanie się otrzymali sześć
miesięcy. Potem gmina obiecała znalezienie pracy. Co innego dzieci,
które wkrótce po przyjeździe musiały szybko podjąć naukę.
Reklama
Aleks, Wołodia, Irenka
Już zmierzcha, kiedy dzieci wracają do domu: najpierw najstarszy
Aleks z najmłodszym Wołodią, potem czwartoklasistka Irenka. Nie przychodzą
z pustymi rękami. Przynoszą rodzicom prezenty. Dzisiaj czas na Irenkę
- piątka z angielskiego. Nauki w szkole dużo, ale radzą sobie doskonale.
Irenka w chwili przyjazdu do kraju nie potrafiła ani czytać ani pisać
po polsku. Teraz język polski, podobnie jak matematyka i informatyka
to jej ulubione przedmioty. Aleks ponadprogramowo chodzi na lekcje
muzyki i dodatkowo ma lekcje z języka polskiego. Wołodia skorzystał
z nauki polskiego jeszcze w Kazachstanie.
- Chcielibyśmy, aby dzieci skończyły uczelnie wyższe
- marzą Malawscy. Najpierw chwila rozmowy z rodzicami, a potem do
zajęć w swoich pokojach. - Mama nie pozwala nam wieczorem wychodzić
na ulicę. Tu jest zbyt niebezpiecznie - mówi Aleks. Z tego powodu
trochę żal Czkałowa, gdzie biegał z kolegami po stepowym boisku za
piłką dopóki ją było widać. Zimą jeździliśmy na nartach biegowych.
Najbardziej żal starych przyjaźni, choć i tu w Polsce nie brakuje
w klasie kolegów. No i jest wspaniała nowoczesna szkoła, w której
jednak czyha trochę niebezpieczeństw, jak choćby problem narkotyków.
W Warszawie Malawscy spotkali się z bardzo życzliwym
przyjęciem nie tylko ze strony gminy. W czasie adwentu ks. prałat
Jan Sikorski zaprosił Malawskich na Roraty do parafii na ul. Deotymy.
O 5.50 pod dom przyjechał samochód. Była Msza św. w intencji całej
rodziny, potem agapa. Jako pamiątka zostały zdjęcia i wycinane z
papieru serduszka z życzeniami od dzieci. Caritas Diecezji Warszawsko-Praskiej
zaprosiła dzieci na spotkanie ze św. Mikołajem do Bazyliki na ul.
Kawęczyńską.
Czego nam najbardziej żal
Tu w Warszawie Malawscy najbardziej martwią się o nie dokończoną budowę kościoła w Kazachstanie. Każdą wolną chwilę spędzali pomagając przy wznoszeniu świątyni. Od 1991 r. w Czkałowie istnieje placówka polonijno-duszpasterska, obejmująca opieką 9 tys. osób polskiego pochodzenia, którzy od trzech pokoleń zamieszkują tereny południowej Syberii. W tym samym roku rozpoczęto budowę kościoła. Na placówkę przyjechały z Poznania i Radomia siostry ze Zgromadzenia Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny oraz dwóch kapłanów. Kiedy dorośli przychodzili nosić cegły i wozić cement, dzieci spotykały się na katechezie, służyły do Mszy św. Każdy na swój sposób budował lokalny Kościół. Żenia mówi: Chcieliśmy, aby zostało coś dla tych, którzy może nie będą mogli wyjechać.