Pani Anna z Warszawy napisała:
Ciekawe jest to, na ile nas stać. Mnie do pionu stawia myśl: Pan Jezus
tak dla nas cierpiał, a my szukamy usprawiedliwienia dla naszej
słabości. Zresztą może nawet nie o to chodzi. Ale – na ile nas stać, by dać z siebie
maksimum? I co to jest akurat teraz, w tym konkretnym życiowym momencie,
owo maksimum?
Wiele razy, zbierając się do kościoła na niedzielną Mszę św., bywałam u kresu sił.
No nie, nie dam rady! – myślałam. A potem – aby do przystanku, do tramwaju.
To pierwszy postój. Kilka, kilkanaście minut i już jakby lżej się robiło. Później
to stanie w kościele. Może usiąść? Niektórzy siedzą, gdy im trudno stać.
No ale jeszcze trochę, jeszcze chwilę wytrzymam...
I przychodzi taki moment, gdy zapomina się o słabości ciała – powoli duch
zaczyna brać górę. To bardzo dziwne, ale po Mszy św. wychodzę z kościoła
całkowicie uzdrowiona. I im dłużej jestem w tym kościele, tym lepiej się potem
czuję. Nawet lubię sobie jeszcze posiedzieć i pokontemplować, kiedy ludzie
wyjdą. (Czasem niektórzy tak się spieszą z tym wychodzeniem, że jeszcze
nie przebrzmiała ostatnia pieśń, jeszcze ksiądz z ministrantami kłania się
przed ołtarzem, a oni już pędzą do wyjścia).
Do domu nawet po najdłuższej Mszy św. wracam już jak na skrzydłach. Zupełnie
odnowiona. Uzdrowiona. Nie wiem, czy inni też tak mają – radzę kiedyś
poobserwować, jak działa na nas duchowa strawa. Bo nawet jeśli coś konkretnie
mnie przedtem bolało, to też przechodzi!
Pomóż w rozwoju naszego portalu