Reklama

Jestem Polakiem

Niedziela częstochowska 51/2001

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Podarty paszport

Czesław Lis urodził się we Wrocławiu. Tak jak tysiące polskich rodzin z Kresów, po wojnie jego dziadkowie z mamą opuścili rodzinną Kołomyję i pozostawiając rodzinę, sąsiadów i cały dobytek, przekroczyli granicę polsko-rosyjską, którą wielkie mocarstwa narzuciły Polsce, i przybyli na Ziemie Odzyskane. Tu chcieli rozpocząć nowe życie. Jednak w zniewolonym systemie nikt nie mógł czuć się wolnym. Ich losy potoczyły się w zupełnie niespodziewanym kierunku.

Mama pana Czesława we Wrocławiu ukończyła szkołę podstawową i liceum medyczne, tu rozpoczęła pracę jako pielęgniarka, wyszła za mąż i urodziła syna. Jednak małżeństwo nie układało się. Był początek lat 60. Młoda kobieta postanowiła w tym trudnym dla osobistego życia okresie wrócić do lat dzieciństwa, odwiedzić rodzinną Kołomyję i ukochanych dziadków, których nie widziała już kilkanaście lat. Ponieważ dziadkowie nie widzieli prawnuka, wzięła ze sobą również półtorarocznego synka. Pobyt miał być krótki, ale jak każdy, kto przebywał na terenie sowieckiego imperium, także i matka pana Czesława musiała się zameldować w miejscowym urzędzie. Jako obcokrajowiec czuła się bezpieczna. Nie przypuszczała, że w tym kraju nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Urzędnik KGB, gdy zobaczył, że młoda Polka ma w paszporcie w rubryce " miejsce urodzenia" napisane "Kołomyja", na jej oczach podarł paszport i paszport jej małego synka i wrzucił do kosza. Nie pomogły wielomiesięczne interwencje rodziców w ambasadzie. Córka z wnukiem nie mogli wrócić do Polski. Zrozpaczeni rodzice postanowili dzielić jej los.

Podziemna wiara

W Kołomyi pan Czesław poszedł do szkoły podstawowej. Uzdolniony muzycznie, ukończył muzyczną szkołę średnią w Stanisławowie i studia muzyczne w Równem w klasie akordeonu i dyrygentury orkiestrowej. Ożenił się z kołomyjanką - Ukrainką, w której żyłach też płynie polska krew. Żona pana Czesława również jest muzykiem i to właśnie muzyka wpłynęła tak bardzo na ich późniejsze losy.

Choć pan Czesław kończył szkoły rosyjskie, w jego domu zawsze mówiono po polsku. Dziadkowie i mama bardzo dbali, by wartości narodowe i religijne były zawsze obecne w rodzinie, mimo otaczającego komunistycznego żywiołu. Babcia mówiła zawsze: "Pamiętaj, gdziekolwiek byś nie był i cokolwiek byś nie słyszał - przede wszystkim jesteś Polakiem". Każdego wieczoru odmawiała z wnukiem Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo, uczyła pisać po polsku i śpiewać patriotyczne pieśni. Świętowali Wigilie, Boże Narodzenie w domach nielicznych Polaków, którzy po wojnie zostali na ziemi ojców. Sowieci w pojezuickiej świątyni Kołomyi urządzili sklep meblowy, a w kościele parafialnym hurtownię chemiczną i sklep z zabawkami. By uczestniczyć we Mszy św., Polacy zbierali się potajemnie i jechali do Czerniowiec (80 km) lub do Lwowa oddalonego od Kołomyi o 200 km. Małemu chłopcu trudno było wytłumaczyć, po co całonocny trud w zatłoczonym, zimnym, cuchnącym pociągu, by rankiem docierać do lwowskiej katedry i uczestniczyć we Mszy św.

Małżeństwu pana Czesława błogosławił kapłan działający na Ukrainie w podziemnym Kościele katolickim. W domu rodzinnym odprawiona została zakonspirowana Msza św., w której uczestniczyła tylko najbliższa rodzina nowożeńców.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Reklama

W niepodległej Ukrainie

Tak było do roku 1990. Zmiany polityczne zachodzące w imperium sowieckim dotarły również do Kołomyi. W wolnej Ukrainie religie zaczęły wychodzić z podziemia. Do miasta przybyli również, jeszcze po cywilnemu, katoliccy księża i siostry zakonne i rozpoczęli pracę duszpasterską wśród Polaków - katechizowali, udzielali chrztu i innych sakramentów, odprawiali Msze św. - wszystko w prywatnych mieszkaniach. Ale już w listopadzie 1990 r. władze oddały pojezuicką świątynię i mogły się odbyć uroczystości konsekracyjne, na które przybył bp Marcjan Trofimiak, wielu księży z Polski i wierni nawet z odległych zakątków Ukrainy, a przede wszystkim kołomyjanie rozproszeni po świecie. Najliczniej przybyli z Polski - z Oławy, Kluczborka, Opola, Wrocławia, a także z Częstochowy. Od tego momentu struktury Kościoła katolickiego w Kołomyi zaczęły oficjalną działalność. Świątynia była bardzo zniszczona, jeszcze przez kilka lat funkcjonował w niej sklep.

Państwo Lisowie w tym czasie uczyli muzyki w szkołach podstawowych w miejscowościach podkołomyjskich, do momentu gdy urodziło się pierwsze dziecko. Ukraina była niepodległa, lecz życie w niej było bardzo ciężkie, coraz rzadziej za pracę płacono gotówką, coraz częściej produktami - cukrem, mąką, ziemniakami, zdarzało się, że przez pół roku nie dostawali w ogóle wynagrodzenia i żyli z niewielkich emerytur rodziców. Jeszcze jako studenci ściśle uczestniczyli w życiu odradzającego się Kościoła: w młodzieżowych oazach, chórze, później kręgach rodzin. Jeździli na pielgrzymki do Kalwarii Zebrzydowskiej, Częstochowy, Wadowic, uczyli się religijności polskiej od podstaw, przygotowywani przez księży i siostry zakonne. Gdy w mieście powstał chór, oboje do niego należeli. Wyjeżdżali z chórem na festiwale, przeglądy chórów polonijnych. Gdy w Kołomyi ukonstytuowało się Towarzystwo Kultury Polskiej, chór zaczął pełnić rolę chóru Towarzystwa. Wszystko dzięki księżom z Polski, którzy potrafili ożywić wiarę kołomyjskich Polaków. Księża spotykali się z szykanami władz ukraińskich, dwóch nawet posądzono o szpiegostwo i w trybie natychmiastowym pod konwojem odstawiono do granicy. Jeszcze długo po deportacji w kościele kołomyjskim zbierali się wierni na Różańcu w intencji księży. Interweniował bp Trofimiak - nic nie pomogło.

Reklama

Organista mimo woli

Najpierw oprawę muzyczną Mszy św. prowadziła żona pana Czesława, na organach przywiezionych przez księży z Polski, on śpiewał w chórze. Później, po urodzeniu dziecka, jej rolę przejął mąż. Na Ukrainie nie ma szkoły organistowskiej, więc gry na instrumencie uczyli się sami. Była to praca ofiarna, nie pobierali za nią opłat, byli szczęśliwi, że jest kościół, że mogą dla niego oddać swoje talenty.

Był to również czas otwierania się granic. W 1991 r. pan Czesław po raz pierwszy mógł przyjechać do swojego ojczystego kraju. Miał tu kogoś, kto zawsze o nim pamiętał. W Częstochowie mieszkał jego ojciec chrzestny - Jan Szlązak z żoną Krystyną. Jeszcze w komunistycznych czasach chrzestny słał listy, paczki. Na Boże Narodzenie docierał do Kołomyi list z opłatkiem, często w postaci proszku i długo, długo po Świętach, otwierany i przeglądany przez pracowników KGB, gdyż korespondencja spoza sowieckiego kraju była dokładnie sprawdzana. Pierwszy pobyt zaowocował następnymi - z babcią, matką, żoną i synkiem. Przyjazdy do Polski były jak chwila swobodnego oddechu, języka, kultury, Matki Bożej Częstochowskiej.

Na Ukrainie był ogromny kryzys. Pan Czesław, by utrzymać powiększającą się rodzinę, chwytał się każdej pracy. Prowadził chóry, zespoły muzyczne, taneczne. Niewielu płaciło, czasem na wynagrodzenie trzeba było czekać i dwa lata. Płacenie towarami doprowadziło do paradoksalnej sytuacji, że chciano im zapłacić trumnami, np. 12 trumien za rok pracy. Wcale nie było im do śmiechu.

Przyszedł rok 1999. W maju zadzwonił telefon. Chrzestny, który doskonale znał sytuację swojego chrześniaka, pytał, czy Czesław skorzystałby z propozycji pracy organisty w Częstochowie. W rodzinie nastąpiła konsternacja. Jak to: praca, a co z rodziną? Pojechać, zarobić i wrócić? Jestem Polakiem, tam się urodziłem. Chciałbym tam wrócić z rodziną, na dobre i złe. Za tydzień ojciec chrzestny znów zadzwonił, tym razem z uszczegółowionym pytaniem: Czy gdyby była praca organisty w częstochowskiej parafii, praca z mieszkaniem, to zdecydowałby się chrześniak z rodziną wrócić do Polski? W czerwcu pan Czesław przyjechał do Częstochowy na rozmowę do ks. prał. Eugeniusza Wieczorka, który przedstawił mu warunki pracy i pokazał mieszkanie. Pracę miał rozpocząć od pierwszego lipca.

Reklama

Droga przez mękę

Wszystko potem potoczyło się błyskawicznie. Powrót do Kołomyi, rozmowa z rodziną, decyzja. Już w odpust parafialny Świętych Apostołów Piotra i Pawła uczestniczył w procesji. Mieszkał u chrzestnych na Zawodziu i jednocześnie remontował mieszkanie parafialne. Rodzina przyjechała w lipcu. Od tej pory nigdy nie żałowali tej decyzji, choć nie było im lekko. Słaba znajomość języka, brak podstawowych rzeczy (przyjechali z jedną walizką), umiejętności poruszania się po instytucjach. A kontakty z instytucjami dla Polaka, który wraca do ojczystego kraju zza wschodniej granicy, to droga przez mękę. Ale państwo Lisowie opowiadają o tym czasie z uśmiechem, wspominając ludzi, którzy prowadzili ich po tej drodze za rękę. Najpierw ojca chrzestnego i jego rodzinę, ks. Adama Zyzika, ówczesnego wikariusza parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła, który przekazał informacje o wakacie organisty w parafii, dalej ks. prał Wieczorka, który przyjął ich prawie nie znając i nie raz wykłócał się z biurokratami w czasie ich wielomiesięcznych starań najpierw o uznanie polskiego obywatelstwa pana Czesława i dzieci, a później o kartę pobytu dla pani Ireny, pomógł poznawać życzliwych ludzi, organizował meble, interweniował w wielu codziennych sprawach, które dla nas są błahe, ale dla rodziny państwa Lisów stanowiły przeszkody nie do przekroczenia. Życzliwi sąsiedzi, parafianie, dyrekcja szkoły, ludzie, których nazwisk państwo Lisowie nie chcieliby wymieniać z obawy, że mogą kogoś pominąć. Dzisiaj mają umeblowane mieszkanie, 11-letni synek Romek bez straty roku uczęszcza do kl. VI i przynosi bardzo dobre oceny, trzyipółletnia córeczka Krystynka chodzi do przedszkola Sióstr Katarzynek, nie z przyczyn braku opieki, gdyż pani Irena pracuje na pół etatu, lecz bardziej by mieć kontakt z rówieśnikami mówiącymi po polsku bez błędów gramatycznych. Teraz dzieci uczą języka rodziców. Wielka to dla państwa Lisów pociecha, ten skok w nieznane zrobili przecież dla dzieci, dla ich przyszłości, z nadzieją, że będą się rozwijać w wolnym kraju, w kulturze i tradycji ojców.

Reklama

Jestem Polakiem

Najwięcej problemów mieli z udowodnieniem polskich korzeni i obywatelstwa polskiego. Ileż urzędów schodzili, ileż telefonów, listów, wyjazdów do Lwowa do konsulatu polskiego. Wydawało się, że nie uda się znaleźć w archiwum dowodów na to, że pan Czesław urodził się w Polsce. Rozpoczęli we Lwowie starania o papiery repatriacyjne. Dopiero dzięki życzliwości sąsiadów, którzy słali podania o odszukanie dokumentów w polskich archiwach, po wielu miesiącach przyszło zawiadomienie z Wrocławia, że pan Czesław urodził się w Polsce, w związku z tym i on, i jego dzieci są polskimi obywatelami. Nim to się stało, do Księdza Proboszcza nieskończoną ilość razy dzwoniły wszelakie urzędy, by poświadczał, że taki a taki pracuje, ma mieszkanie i zameldowanie. Zirytowany Ksiądz Proboszcz wreszcie odpowiedział, że taki szum robi się w mediach o powrót Polaków do ojczyzny, a tu na miejscu rzuca się im kamienie pod nogi.

Żona z braku wystarczających dokumentów uznających polskie korzenie traktowana jest jak obcokrajowiec. Mogła przebywać na terytorium Rzeczypospolitej tylko 90 dni, po ich upływie musiała wracać na Ukrainę. Tak więc pani Irena z synem i roczną córeczką przez rok co trzy miesiące pakowała bagaże i udawała się na Ukrainę. Czekanie na przekroczenie granicy i dojazd do Kołomyi to cała wyprawa. Granica na Wschodzie to nie jest normalna granica, nieraz i dziesięć godzin trzeba było czekać w kolejce, by ją przekroczyć, a tu zima, mróz. Do granicy 8 godzin, na granicy 10 godzin, do Kołomyi 2 godziny. Taka podróż w jedną stronę wynosiła jedną dobę. A później znów starania o wizę ważną pół roku, stos dokumentów, wyjazdy do Warszawy, opłaty, telefony do Księdza Proboszcza, czy taki tu pracuje, ma mieszkanie, zameldowanie etc, etc, i... niemałe wydatki. Po roku następny etap drogi przez mękę - karta czasowego pobytu. Znów podróż na Ukrainę, zezwolenie rodziców pani Ireny, że zgadzają się na pobyt córki (!!!), opłata tłumacza, stos dokumentów, wszystkie tłumaczenia muszą być dokonane w Polsce, wydatki. W procedurze sprawdzenie faktów przez panów z UOP. Znów rozmowa z Księdzem Proboszczem, poświadczenie notariusza z konieczną obecnością Księdza Proboszcza. Wreszcie dali kartę czasowego pobytu dla pani Ireny na dwa lata. Po trzech latach posiadania karty czasowego pobytu można było się starać o kartę stałego pobytu. Jeżeli współmałżonek jest Polakiem, posiadając kartę stałego pobytu można było wystąpić do prezydenta Rzeczypospolitej o nadanie obywatelstwa polskiego. Teraz okres pobytu czasowego przedłużono do lat pięciu. W maju państwo Lisowie znów rozpoczynają swoją drogę przez polską biurokrację. Powiedzieli, że aby otrzymać kartę pobytu na rok pani Irena musi mieć legalną pracę. Dzięki uprzejmości pana Sokołowskiego żona pana Czesława otrzymała pół etatu w siedzibie Funduszu Ochrony Środowiska.

Rok temu Romek dostał ataku astmy, do tego przyplątało się zapalenie płuc. Dzieci nie miały wówczas polskiego obywatelstwa. Państwo Lisowie musieli opłacić pobyt dziecka w szpitalu. Aby opłaty były jak najmniejsze, lekarz hospitalizował Romka tylko trzy dni ( 540 zł), a powinien dwa tygodnie. Za prywatne wizyty nie wziął ani grosza. Teraz, gdyby pani Irena zachorowała, również musieliby pokryć koszty leczenia, mimo że pan Czesław i ich dzieci są Polakami i mają polskie obywatelstwo, a on sam i żona pracują.

Bóg prowadzi

Choć przed nimi jeszcze długa droga, by poczuć się u siebie, nie żałują decyzji przyjazdu do Częstochowy. Tu, w ogrodzie parafialnym, rokrocznie odbywają się majówki, na które przychodzi wielu parafian, by przy akompaniamencie akordeonu pana Czesława śpiewać pieśni miłe sercu każdego Polaka. Wiele z nich ułożyli i skomponowali Polacy z Kresów, wszystkie doskonale zna pan Czesław z lat dzieciństwa, śpiewała mu je babcia. Czerwony pas, My, Pierwsza Brygada, Sokoły... - te pieśni i wiele innych pan Czesław śpiewa w czasie niepodległościowych bali organizowanych rokrocznie w hotelu "Polonia", a razem z nim śpiewa cała sala. Odwiedziła ich już mama pana Czesława, cieszy się, że syn jest blisko Kościoła. Przyjeżdżają do nich księża z Kołomyi. Mają tu życzliwych sąsiadów. Nie żałują. Jak mówią: "Bóg dobrze prowadzi" .

2001-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

18 maja Kościół wspomina św. Stanisława Papczyńskiego

[ TEMATY ]

O. Stanisław Papczyński

Arkadiusz Bednarczyk

Kościół Katolicki wspomina 18 maja św. Stanisława Papczyńskiego, założyciela Zgromadzenia Księży Marianów Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny.

Święty o. Stanisław Papczyński urodził się 18 maja 1631 r. w Podegrodziu k. Starego Sącza. Po ukończeniu szkoły podstawowej, kontynuował naukę u jezuitów i pijarów. W roku 1654 wstąpił do zakonu pijarów, gdzie dwa lata później złożył śluby zakonne.

CZYTAJ DALEJ

O ducha służby, miłosierdzia - rozpoczęły się rekolekcje pracowników Służby Zdrowia

O ducha służby, miłosierdzia, cierpliwości i pokoju modlą się na Jasnej Górze w przededniu Pięćdziesiątnicy, czyli uroczystości Zesłania Ducha Świętego, uczestnicy dwudniowych rekolekcji środowiska medycznego. Odbywają się one po raz 44., zostały zapoczątkowane przez bł. ks. Jerzego Popiełuszko. - Uczył nas, nawet swoją postawą, jak mieć serce dla człowieka - mówią pielęgniarki, które pamiętają pielgrzymki z bł. ks. Jerzym.

Maria Labus z Katowic dyplom pielęgniarski otrzymała w 1958r. Jedną z pierwszych pielgrzymek, które zapamiętała to ta, której towarzyszył bł. ks. Jerzy. - To śmieszne co powiem, ale wydawało mi się, że to taki młody ksiądz – przyznała przytaczając jednocześnie swój obraz błogosławionego księdza kiedy siedział na stopniach ołtarza z ręką na policzku. - Cichutki, nigdy nie wiedział dlaczego się go ludzie czepiają o kwestie polityczne – opowiadała pielęgniarka dodając, że bł. ks. Popiełuszko kierował się sercem i służbą Bogu.

CZYTAJ DALEJ

Historia powołania. Znajomy w seminarium, Jezus na krzyżu i… Jan Paweł II

2024-05-18 10:30

[ TEMATY ]

świadectwo

zakonnica

archwium s. Joanny Cybułki

Chciałam wiedzieć, co ze sobą zrobić, ale… żeby to było na zawsze! Szukałam swojego miejsca. Czułam pewnego rodzaju niepokój – tak o początkach swojego powołania opowiedziała portalowi Polskifr.fr s. Joanna Cybułka z Instytutu Zakonnego Apostołek Jezusa Ukrzyżowanego. Ważną rolę w jej powołaniu odegrał św. Jan Paweł II, który przyszedł na świat dokładnie 104 lata temu.

„W ciągu nauki w szkole średniej zastanawiałam się nad sobą, moim życiem i przyszłością, szukałam mojej drogi. Po maturze z koleżanką z liceum zaczęłyśmy jeździć do Krakowa na skupienia i rekolekcje powołaniowe. Dało mi to dużo, bo mogłam poznawać siebie, pogłębiać życie modlitwy i znajomość Pisma Świętego” – podkreśliła s. Joanna.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję