Kryzys zaczyna boleć! Po kilku miesiącach uspokajających informacji przyszedł czas na prawdę o stanie naszych finansów publicznych. Wskaźniki makroekonomiczne, mówiące o spadku produktu krajowego brutto, o spadku produkcji przemysłowej, o wzroście bezrobocia, przekazywane przez instytucje rządowe w ostatnich miesiącach, nie pozostawiały wątpliwości. Jest kryzys światowy nie tylko w sferze finansów, ale też w realnej gospodarce. Dotyczy to także Polski. Ale rząd z dużym mistrzostwem potrafił narzucić swoją optymistyczną interpretację tych danych. Zwracał uwagę, że gdzie indziej jest jeszcze gorzej, a my na tym tle nadal się rozwijamy i to całkiem nieźle. Choć politycy opozycji i wielu ekonomistów twierdziło, że rozpoczął się proces wchodzenia w recesję i nieuchronnie do nas dotrze, że jest to tylko kwestia czasu - urzędowy optymizm kusił jednak nadzieją, że może nie będzie tak źle. Złudzenia prysły, gdy resort finansów podał, jak jest naprawdę i co się dzieje w państwowej skarbonie.
Coraz mniej z podatków
Reklama
Okazuje się, że w gospodarce nie ma cudów. Jest tu mechanizm działający z żelazną konsekwencją. Skoro jest spadek produkcji i coraz więcej ludzi traci pracę, musi się to negatywnie odbić na wpływach podatkowych do budżetu państwa. Z oficjalnego komunikatu Ministerstwa Finansów wynika, że w tym roku z tego tytułu przychody będą mniejsze aż o 46,6 mld zł w stosunku do pierwotnego planu. To bardzo dużo, bo oznacza spadek o prawie 20 proc. Prognoza ta jest już bardzo wiarygodna, gdyż oparto ją na wynikach za pierwsze półrocze.
Ale resort min. Jacka Rostowskiego przewiduje, że w ogólnym rozliczeniu wpływy będą mniejsze tylko o 30,1 mld zł. Skąd ta różnica?
Załamanie dochodów podatkowych mają zamortyzować inne wpływy. Przede wszystkim z dywidendy od przedsiębiorstw państwowych. Poprzez restrykcyjną politykę ze spółek Skarbu Państwa rząd wycisnął ok. 7 mld zł. Najwięcej z Banku PKO SA. Ale też z innych podmiotów - np. po raz pierwszy w historii fiskus sięgnął po zyski Giełdy Papierów Wartościowych i Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych. Chociaż w obu instytucjach państwo ma ok. 98 proc. udziałów, to jednak miały one charakter „non profit”, a wypracowane zyski szły na dalszy rozwój systemu obrotu papierami wartościowymi. Teraz rząd postanowił to zmienić. Wystąpił z nowelą stosownej ustawy, a jego przedstawiciel, uzasadniając w parlamencie jej wprowadzenie, nie krył, że chodzi jedynie o kilkaset milionów złotych dodatkowych wpływów do budżetu państwa.
Działania te doraźnie poprawią wyniki budżetu, ale długofalowo zemszczą się pogłębieniem stagnacji w gospodarce. Bank PKO nie będzie bowiem miał dodatkowych pieniędzy na akcję kredytową, a pozostałe firmy - na nowe inwestycje i podnoszenie własnej konkurencyjności.
Dodatkowo akcja ta dla rządu, który opiera swoją politykę na myśli liberalnej, jest swoistym chichotem historii. Albowiem zgodnie z tą doktryną wszelka własność powinna być w rękach prywatnych, a państwo powinno cieszyć się wpływami podatkowymi płynącymi dużym strumieniem z tej prywatnej gospodarki. Teraz jednak ratuje się budżet i braki podatkowe, ogołacając z jakichkolwiek zysków to, co jeszcze zostało w państwowych rękach. Gdyby wcześniej wszystko sprywatyzowano, nie byłoby nawet tych kilku cennych miliardów złotych przychodów. A gdyby tak w publicznych rękach była np. Telekomunikacja Polska lub większość banków? Być może wpływy z dywidendy byłyby jeszcze większe?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Kłopoty mają samorządy
Reklama
Ale to wyciskanie jak cytryny sektora publicznego w gospodarce nie wyrówna spadku wpływów podatkowych. Nadal zabraknie jeszcze ponad 9 mld zł. Skąd rząd zamierza je wziąć?
Być może z większych wpływów właśnie z prywatyzacji, pozbywając się tego, co daje dywidendę. A być może min. Rostowski liczy, że więcej pieniędzy, niż pierwotnie planowano, przyniesie realizacja projektów unijnych. Właściwa od tych spraw minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska co prawda twierdzi, że takie perspektywy istnieją, gdyż realizacja przyjętych planów idzie nadzwyczaj dobrze, ale fakty studzą ten optymizm.
Za pierwsze półrocze tego roku wystąpiono do Brukseli o wypłatę 5,6 mld zł w sytuacji, gdy plan na cały rok przewiduje skonsumowanie 16,8 mld zł. Osiągnięcie tego pułapu graniczy więc już z cudem. A co mówić o przekroczeniu go o kilka miliardów? Wydaje się to mało prawdopodobne, tym bardziej że znaczna część tych środków ma być spożytkowana przez samorządy terytorialne, czyli przez miasta, gminy, powiaty i województwa.
Jednostki te utrzymują się ze stosownego udziału w podatkach, przede wszystkim w PIT i CIT. Mniejsze wpływy do budżetu państwa oznaczają, że samorządy odnotowują podobny, a w niektórych regionach Polski jeszcze większy spadek. Ma to bezpośredni wpływ na tempo realizacji inwestycji przy udziale środków unijnych. Aby z nich skorzystać, trzeba mieć tzw. wkład własny, wynoszący z reguły od 15 do 25 proc. wartości całości projektu. Jeśli władze samorządowe nie otrzymają należnych wpływów, to z czego pokryją własny udział? Już dzisiaj min. Bieńkowska mimo swego optymizmu przyznaje, że najgorzej idą programy regionalne skierowane głównie do samorządów.
Ale ich problemy finansowe mogą nie tylko ograniczyć się do negatywnego wpływu na tempo realizacji inwestycji współfinansowanych przy udziale środków UE. Samorządy wykonują też liczne zadania zlecone im przez państwo, np. z zakresu oświaty, polityki społecznej czy ratownictwa. Spadek ich dochodów może oznaczać, że te zadania nie będą w pełni obsłużone. A wtedy przyjdą do ministra finansów o pomoc, co będzie obowiązkiem wynikającym z istniejących ustaw, a dodatkowo pogorszy sytuację budżetu.
ZUS i NFZ też zagrożone
Wzrost bezrobocia oznacza też perturbacje dla instytucji finansowanych ze składek na ubezpieczenie społeczne i zdrowotnych. Im więcej osób bez pracy, tym mniej wpływów z tego tytułu, a jednocześnie więcej wydatków, np. na zasiłki dla bezrobotnych. Instytucjami, które to odczują, są ZUS i NFZ.
Ten pierwszy już w końcu czerwca br. musiał wziąć 200 mln zł pożyczki z banku, aby obsłużyć swoje bieżące zobowiązania. Rząd mógł ZUS-owi te pieniądze pożyczyć taniej, ale nie zrobił tego ze względów propagandowych, gdyż na papierze wzrósłby mu deficyt. Ale na dłuższą metę i tak nie ucieknie od problemu, gdyż na koniec roku w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, z którego finansowany jest ZUS, może zabraknąć nawet 10 mld zł, w sytuacji planowanego spadku dotacji o 2 mld zł. Łącznie daje to o 12 mld zł więcej, niż planował rząd. Z czego minister finansów zamierza pokryć tę dziurę - nie wiadomo.
Podobnie jest z Narodowym Funduszem Zdrowia, z którego opłacana jest publiczna służba zdrowia. Jaka tam jest sytuacja i jakie zaległości narastające od lat, nie trzeba przypominać. Jeśli natomiast nastąpi spadek i tak niskich środków przeznaczonych na ten cel, możemy sobie tylko wyobrazić, jak pogorszy się stan służby zdrowia.
Dochodzą do tego rosnące koszty obsługi długu publicznego, którego znaczna część jest w obcych walutach. Osłabienie wartości złotówki pomogło polskiemu eksportowi, ale m.in. zwiększyło ciężary wynikające ze spłaty odsetek i rat kapitałowych długów wcześniej zaciągniętych przez nasze państwo. Już na półmetku roku budżetowego wynosi on o 4,6 mld zł więcej niż rok temu. A na cały rok zaplanowano 6 mld zł.
Rząd zbyt długo zwlekał
Na tle uspokajających komunikatów formułowanych przez gabinet Donalda Tuska dane te brzmią szokująco. Niestety, unikanie trudnych tematów trwało zbyt długo. Zapewne rząd o narastaniu tych zjawisk wiedział na bieżąco. Dysponuje przecież odpowiednimi służbami i narzędziami po to, aby zbierać i śledzić informacje o tym, co dzieje się w gospodarce. Trzymał jednak większość z tych wiadomości w szufladzie z czysto politycznych względów. Na początku czerwca były wybory do Parlamentu Europejskiego i na użytek kampanii poświęcono szansę na spokojne oswajanie społeczeństwa z pogarszającym się stanem ekonomii i finansów publicznych. Teraz pozostaje szokowe sprowadzanie nas wszystkich do realiów. Ale to oznacza, że zapewne niejeden z nas postawi pytanie: Skoro było tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?